wtorek, 7 lutego 2017

Niewiara

   Wierzyłam. Od zawsze. Najpierw w Pana Boga, którego wiecznie przepraszałam, bo niesforny umysł tworzył złe obrazy i wypluwał obelżywe słowa w kierunku nic nie winnego bóstwa. Kiedy zrozumiałam, że mój Bóg na pewno za to zły nie będzie, bo wie, że te myśli są poza moją wolą, myśli ustąpiły. Ale pojawiło się coś, co nieodwołalnie zmieniło moją wizję wyższego bytu, słowo: mój. Mój Bóg. Mój Bóg, który nie był bogiem z opowieści katechetki, sztucznym tworem, manekinem pośród papierowych chmur. Mój Bóg był rozsądny, był dobry, naprawdę wszechwiedzący, brodę może i miał ale na użytek mojej wyobraźni. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z rozłamu religii, który dokonał się w mojej głowie, ale nie ulega wątpliwości, że podział nastąpił.
   Dziś, wiele lat później, kiedy ktoś pyta czy jestem wierząca, odpowiadam: tak. Jakiego wyznania? No właśnie...mojego własnego. Owszem pewne obrzędy i infrastruktura kościoła katolickiego są mi przydatne, ale nie podpisuję się pod wieloma twierdzeniami księży. Biblia może być pewną wskazówką ale na pewno nie wyznacznikiem, co powinien zrozumieć każdy zdrowo myślący człowiek, który czytał Stary Testament...a nawet jeśli nie czytał, to wie, że to co spisane przez człowieka to tylko ludzki- a nie boski- przekaz. W "Mistrzu i Małgorzacie" dobrze rzecz ujęto: "Ci dobrzy ludzie niczego się nie nauczyli i wszystko, co mówiłem, poprzekręcali. W ogóle zaczynam się obawiać, że te nieporozumienia będą trwały jeszcze bardzo, bardzo długo. A wszystko dlatego, że on niedokładnie zapisuje to, co mówię. (...) Nie mówiłem dosłownie nic z tego, co tam zostało napisane. Błagałem go: spal, proszę cię, ten pergamin! Ale on mi się wyrwał i uciekł." Czyż ta wersja jest mniej prawdopodobna niż to, że Biblia to sama prawda objawiona?
   Dziś znacznie trudniej mi wierzyć. Do tej pory, to były zupełnie teoretyczne rozważania, budzące trochę niepokoju, że się mylę i trochę przyjemności z podążania własną ścieżką. Ale teraz przyszedł czas na zajęcia praktyczne. Czy wierzę? Czy wierzę, że jesteś, że istniejesz, mimo że Twoje ciało jest już historią? Patrzę na zdjęcia z wakacji, naszych wakacji, kolejnych najlepszych wakacji, bo z Tobą. To było tak niedawno, jest takie bliskie, takie zwykłe, wspólne, dobre. To porażające, że w jednej chwili byłaś, a w drugiej musiałam żegnać się z Twoim ciałem. Ukochanym ciałem, z którego zawsze się śmiałam, że takie drobne, niepozorne, tak inne niż Twój charakter. I nagle Twój charakter, Twoje żarty, Twój słodko-gorzki pogląd na świat, Twoje spojrzenie, słowa, gesty, ciepło...wszystko zniknęło. Zostało twarde, zimne ciało, twarz z kroplami pośmiertnego potu, obcy zapach i świadomość, że za chwilę i tego nie będzie. Co więc zostało?
   Bardzo trudno jest wierzyć. A kiedy inni ludzie mówią, że nie wierzą jest jeszcze ciężej. Czasami chciałabym wesprzeć się na cudzej wierze. Ale tam, gdzie szukam oparcia, jest tylko idealnie gładka ściana, po której wyciągnięta ręka ześlizguje się jak po lodzie. Szukam Ciebie dookoła, ale albo Cię już nie ma, albo nie potrafię Cię odnaleźć. Wybacz mi kolejny raz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz